Header Image

Dallas '63 - Stephen King

Gdybyś mógł cofnąć się w czasie i "wymanewrować" Hitlera, na długo przed wybuchem II wojny światowej, zapobiec śmierci i utracie zdrowia milionów ludzi? Albo gdy danoby ci szansę wyeliminowania Oswalda, JFK żyłby nadal po wizycie w Dallas, a do wybuchu wojny w Wietnamie nie doszłoby? Lub nie robić nic z obawy przed "paradoksem dziadka". Przed takim dylematem staje Jake Epping (vel George Amberson). Od pierwszych stron czyta się "Dallas" doskonale - bohater, sympatyczny młody nauczyciel, za sprawą "króliczej nory" przenosi się do roku 1958 by zapobiec rodzinnej tragedii, a za namową umierającego przyjaciela podejmuje się misji uratowania Kennedy'ego. Nie streszczając fabuły powiem, że pomysł podróży w czasie, mimo iż do nowatorskich nie należy - tu zrealizowany jest świetnie! W książce mamy galerię pełnowymiarowych postaci, cudnie, ale i bez sentymentów zobrazowany jest świat przełomu lat 50/60-tych. Cała opowieść jest emocjonująca, nie ma słabych momentów, a konsekwencje zmiany kontinuum są trudne do przewidzenia... Główne motywy książki od razu nasunęły mi na myśl "Dzień świstaka" oraz... "Godzinę pąsowej róży". Szczerze powiedziawszy zabrałam się do czytania z pustą głową - nie czytałam nawet opisu na skrzydełku. Wiedziałam tylko, że tę książkę muszę przeczytać. I na prawdę cieszę się, że dane mi było po nią sięgnąć. Co prawda raz strasznie się zawiodłam na Kingu ("Regulatorzy"), ale i fascynował mnie swoimi opowiastkami ("Ballada o celnym strzale"). Jedynym maleńkim minusikiem w "Dallas" jest - według mnie - Człowiek z żółtą kartką. Strasznie kingowki motyw, który wcale nie musiał się tam znaleźć. Na prawdę - nie trzeba tłumaczyć wszystkiego czytelnikowi. Niemniej jednak - polecam, polecam, polecam!
Z ciekawostek jeszcze dodam, że równolegle z książką wyszła niewielka gazetka ze wszystkimi artykułami opisanymi w świecie Ambersona.
I jeszcze - tak mi się przypomniało - to jest książka do płaczu!


A to mój stosik - znaczna część jest biblioteczna (w tym jeszcze "oczekujący" Irving). Pod choinkę dostałam "Nie wierzę w życie pozaradiowe" oraz ilustrowany słowniczek niemiecko-polski. Adam dostał kolejną część ilustrowanego życia w PRLu. Na DKK mam Sobociaka "Nasza klasa". O koleżanek Larsson (jestem po 50 stronach, a pani z biblioteki powiedziała, że rozkręci się mniej więcej w połowie), McEwan i Pamuk. A od pana Andrzeja Sikory dostałam "Drugie życie". Ale to już nie w tym roku... Na tapecie - szydełkowy sweterek z czarnego kocurka, może skończę jeszcze w tym roku?

Liczby Charona - Marek Krajewski

Lwów, koniec lat 20-stych ubiegłego wieku. Relegowany z policji b. komisarz Popielski podejmuje się trudnego śledztwa w sprawie okrutnego mordu na starej wróżbitce. Przy zamordowanej policja znajduje kartkę z ciągiem hebrajskich liter... Kryminał Krajewskiego jest krwawy, a zbrodnie jeżą włos na głowie. Autor dotyka również problemu antypolskich zachowań na kresach. Główny bohater to łajdak - mówiąc eufemistycznie. Cały światek jest jednym wielkim niedomytym burdelem, w którym nie ma dam, są tylko... No, może z wyjątkiem siostry Popielskiego, która sprawuje pieczę nad kilkuletnią Ritą, córką komisarza.
Przebrnąwszy pierwsze morderstwo, oraz brud, smród i ubóstwo wylewające się z książki na czytelnika, dobrnęłam do finału i oto mogę się pochwalić "moim pierwszym doczytanym do końca Krajewskim". Zaczęłam czytać Śmierć w Breslau, ale te wszechobecne niedomyte "ladacznice" jakoś mnie zniesmaczyły i dałam sobie spokój. To już któraś z kolei książka, w której wszystkie kobiety to k***, vide - Głowacki.
Co do fabuły - pomyślana zgrabnie i zrealizowana z pietyzmem - autor dziękuje na ostatnich stronach kilku profesorom, których konsultacje wiele wniosły do dzieła.
Historia wciąga, cały zamysł ciągów opartych o gematrię jest może nie nowy, ale niewyeksploatowany i zgrabny, dzięki czemu czytelnik brnie w opowieść jak w gęsty las.
Minusy - bohaterowie, których nie da się lubić. Przemoc. I jak powiedziałam wcześniej - brud; aż w czytelniczej pamięci stanął mi przed oczyma Paryż z "Pachnidła".
Kryminały czytuję nader rzadko. Chyba jestem skrzywiona przez Christie, u której wszystkie zbrodnie odbywają się w nieskazitelnie białych rękawiczkach i z porcelanową filiżanką w dłoni. Przeczytałam kiedyś w jakimś wywiadzie z Murakamim, odpowiedź na pytanie, na czym polega pisanie powieści; jest to poszukiwanie ciemnych stron własnego ja, rzeczy, których o sobie nie wiemy. Kryminały Krajewskiego są wspaniałym przykładem poszukiwań przez pisarza krańców ja, co czyni je bezpretensjonalnymi, ale i trudnymi dla co wrażliwszych odbiorców.
Tak sobie myślę, że powinno się zekranizować ten kryminał. Właściwie powinien powstać teatr telewizji z Pieczyńskim i Dereszowską. Od samego początku podpasowali mi do "ról" bohaterów. Plus klimat nocnego szwendania się po zakazanych zaułkach.
Jutro poproszę w bibliotece o Erynie; a co tam - idę na całość:)

Tanatoturystyka

Właśnie skończyłam książkę z serii Bieguny, Witamy w piekle; wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży Doma Joly. Joly, brytyjski komik, felietonista, podróżnik opisuje swoje "wycieczki" do Iranu [niezły felieton, można sobie porównać z Szachinszachem Kapuścińskiego, choć do Kapuścińskiego Joly daleko], USA [miejsca śmierci JFK, Johna Lennona, Martina Luthera Kinga, a także Elvisa], Kambodży [rozdział mrozi krew w żyłach], Korei Północnej [trochę nudna część], Joly zwiedza także Czarnobyl, a na końcu postanawia odwiedzić Liban, w którym się urodził.
Celowo napisałam "wycieczki", ponieważ Joly uprawia nowy typ turystyki, a mianowicie - zwiedzanie miejsc związanych z miejscami katastrof, mordów, etc. "Innych - pisze w epilogu Joly - z różnych powodów ciągnie do miejsc katastrof, tragedii historycznych lub słynnych zbrodni. Niektórzy odbywają takie podróże w poszukiwaniu czystego dreszczyku emocji lub nawet dla samego schadenfreunde. Są i tacy, którzy robią to w celach edukacyjnych lub w ramach pokuty za coś, czego się dopuścili w przeszłości."
Książkę czyta się średnio - momentami zabawna, innym razem cierpnie skóra, ale niestety miałam wrażenie, że autorowi płacili od słowa; rozdziały kończyły się tak jakoś w połowie, albo tam, gdzie aż się prosi o koniec rozdziału autor ciągnął jakąś nudnawą opowieść o zwiedzaniu baru czy Nowozelandzkich turystach. Poza tym raz Joly twierdzi, że jest wegetarianinem i wcina "kupowate" omlety, a innym razem zjada kanapkę "magnum z kurczakiem i coca-colą". (Chyba, że zaprosił jakiegoś kurczaka na kanapkę i coca-colę;) Jeśli chodzi o styl, to nie powala zręcznością, nie jest ani krztę tak zjadliwy jak Jeremy Clarkson (polecam Świat według Clarksona, uśmiejecie się jak fretki!), Joly nie jest zbyt dokładny (myli daty i miejsca). Przyznam, że liczyłam na coś bardziej porywającego; skoro facetowi zapłacili, żeby pozwiedzał te miejsca i o nich opisał, to powinien się uczyć od Cejrowskiego, jak ciekawie opowiadać o podróżach.
Przyznam z całą stanowczością, że nie bawiłyby mnie wycieczki do miejsc, w których mogą mnie zastrzelić, albo zamknąć za obrazę Wodza na X lat katorżniczego więzienia, ale większość z nas na pewno była choć raz takim tanatoturystą - choćby zwiedzanie obozu w Oświęcimiu.
Temat tanatoturystyki pojawia się w serialu American Horror Story; rodzina bohaterów mieszka w nawiedzonym domu, zwanym Murder House, który jest jednym z punktów na mapie wycieczki tropem okolicznych krwawych zbrodni.
Jeśli chodzi o sam serial - jest niezły, ale raczej liczyłam na coś bardziej subtelnego, jak w Afterlife. Duchy się tu po prostu pałętają po domu, w piwnicy straszy, na strychu straszy, a niedawno było Halloween i poziom straszenia był podkręcony na maksa. Do tego pan domu to taki amerykański Krzysio Ibisz, a pani domu (po czterdziestce) właśnie zafundowała sobie ciążę (wiem, wiem, nie sama;), mamy też inteligentną zbuntowaną nastolatkę z problemem, za to zakochaną w duchu nastolatka. Pomieszanie z poplątanie, ale cholernie wciąga! Na prawdę! Może jestem pod jakimś czarem czołówki: niesamowita klimatyczna muzyka oraz fotografie wiktoriańskie (w tym postmortem, o których pisałam w poprzednim poście).

Malowanie światłem - artykuł z okazji 224 rocznicy urodzin Louisa Daguerre'a

Malowanie światłem.

Zdjęcia. Dzisiaj najpopularniejsze są te z .jpg w rozszerzeniu. Triumfy święci fotografia cyfrowa, łatwa w obróbce, powielaniu i przesyłaniu. Do niedawna szczytem technologii były aparaty na kliszę. Ale jak fotografowali się nasi dziadkowie, pradziadkowie? Jaka jest różnica między dagerotypem a ambrotypem? Historia fotografii liczy sobie ponad 170 lat niezwykłych zwrotów akcji. Jednak nic nie bierze się z próżni; fotografia powstała na bazie starszego wynalazku, którym była camera obscura.


Camera obscura – i co dalej?
Działanie camery obscura (łac. ciemna komnata) znano już w starożytności, a jej zasady opisywał Euklides. Początkowo – jak nazwa wskazuje – był to ciemny pokój z niewielkim otworem, służącym do obserwacji ciał niebieskich, na przykład zaćmienia słońca. W dziesiątym wieku używali jej namiętnie Arabowie, wielkim zwolennikiem wynalazku był sam da Vinci. Podlegała ciągłym udoskonaleniom i tak z czasem zmieniała zastosowanie oraz zmniejszała swój rozmiar. I tak w czasach renesansu była już nie większym od stołu drewnianym pudłem z czymś w rodzaju prymitywnego obiektywu w miejscu otworka. Od osiemnastego wieku używana przez wielu malarzy, którzy odkryli potencjał artystyczny wynalazku. Uważa się powszechnie, że camerę rozsławił holender żyjący w siedemnastym wieku Jan Vermeer van Delft, który później użyczył nazwiska aparatowi otworkowemu opartemu na tej samej zasadzie, co camera obscura. (Aparat otworkowy od „zwykłych” aparatów różni się brakiem obiektywu, w miejscu którego zamontowana jest czarna płytka z maleńką dziurką, którą odsłania się ręcznie w czasie fotografowania.)
Jak zatrzymać widziany obraz? Z pomocą optyce przyszła chemia. Pionierem w dziedzinie fotografii był mało dziś znany Joseph Nicéphore Niépce, francuski badacz, urodzony w 1765 roku. Początkowo interesował się litografią oraz drukarstwem. Pragnął zamienić ciężki kamień litograficzny na lżejsze medium, co zawiodło go do eksperymentów między innymi z chlorkiem srebra. W roku 1814 odkrył, że metalowa płytka poddawana działaniu pewnych substancji chemicznych, wystawiana na ekspozycję światła daje obraz, niestety obraz nietrwały. Nowa technika zyskała nazwę heliografia, co w wolnym tłumaczeniu znaczy rysowanie słońcem. Miała ona jeszcze jedną poważną wadę – naświetlanie trwało od ośmiu do dwunastu godzin. W liście do brata, Claude'a wspomina Niépce o fotografii wykonanej już w 1816 roku, przedstawiającej nakryty stół w ogrodzie. Najstarsza zachowana fotografia pochodzi jednak z 1826 roku, przedstawia widok z okna w Le Gras.



Piękno i nieśmiertelność.
W tym czasie Louis Mande Daguerre, malarz i dekorator teatralny, w domowym zaciszu eksperymentował w poszukiwaniu materiału światłoczułego, mającego zastąpić płótna malarskie.
W 1827 roku za sprawa optyka Vincenta Chevaliera Daguerre poznał Niépce'a, a dwa lata później założyli oni spółkę. Niestety współpraca obu panów nie trwała długo - cztery lata później liczący blisko siedemdziesiąt lat Niépce zmarł. Daguerre z powodzeniem kontynuował pracę. Gdyby nie przypadek, słowo fotografia kojarzyłoby się nam z niewyraźnymi plamami światła. Pani Daguerre robiąc porządek w szafce z chemikaliami stłukła słoik z rtęcią, zalewając naświetlone srebrne płytki. Nazajutrz okazało się, że odbitki są znacznie wyraźniejsze i trwalsze. W 1839 roku na forum Francuskiej Akademii Nauk fizyk François Arago ogłosił narodziny fotografii, która został nazwana dagerotypią.
Dagerotypia miała jednak wiele wad. Była to metoda dosyć kosztowna oraz skomplikowana. Otrzymywany dzięki obróbce obraz nie dawał się kopiować i był niewygodny w odbiorze – odbitka oglądana pod odpowiednim kątem stanowiła pozytyw, pod innym zaś – negatyw. Walorem decydującym o popularności dagerotypów niewątpliwie była niezwykła szczegółowość fotografii, porównywalna z dzisiejszymi zdjęciami cyfrowymi wysokiej rozdzielczości.
Sukces jednak ma wielu ojców; w tym samym czasie na Wyspach Brytyjskich nad nową techniką pracował William Fox Talbot. Talbot wykorzystywał papier negatywowy, z którego można było otrzymać stykowy pozytyw. Co ciekawe, obraz można było powielać niezliczoną ilość razy, niestety nie był tak wyraźny jak dagerotyp. Nieoczekiwanie zostało to poczytane jako korzyść; artyści mieli większy wkład w manipulowanie negatywem, a obraz stawał się bardziej malarski.
Dagetotypia oraz talbotypia, nazywana również kalotypią (gr. kalos – piękny) nie były jedynymi opatentowanymi sposobami utrwalania obrazu; w roku 1851 Frederick Scott Archer wynalazł technikę Wet Plate, mokrego kolodionu (rodzaj emulsji), nazwana później ambrotypią. Co ciekawe, technika ta ma swoich zwolenników do dziś (w Toruniu istnieje atelier fotograficzne, w którym można sobie zrobić ambrotypiowy portret lub zdjęcie ślubne). W Stanach Zjednoczonych w roku 1856 ferrotypię opatentował Hamilton Smith.
Właśnie kalotypia oraz ambrotypia (gr. ambrotos – nieśmiertelny) zyskały największe powodzenie. Tak zwane cartes des visites, zdjęcia przypominające dzisiejsze pocztówki, popularnie zwane wizytówkami, wykonane technika kolodinową portrety kosztowały jedną ósmą ceny dagerotypu. Zaczęto się fotografować na masową skalę, czemu sprzyjały wyrastające jak grzyby po deszczu zakłady fotograficzne.
Większość artystów uważała jednak fotografię za rzecz wulgarną, bezduszną. Do rangi sztuki podniósł ją Gaspard-Félix Tournachon, używający pseudonimu Nadar. Związany z francuską bohemą, otworzył w latach pięćdziesiątych XIX własne studio fotograficzne. Portrety Nadara, nazywanego Tycjanem fotografii, cechowała malarskość oraz prostota. W odróżnieniu od fotografii studyjnej nie używał dekoracji chcąc wydobyć z modela jego osobowość. A pozowały mu takie ówczesne sławy jak Liszt, Baudelaire, Berlioz, Rossini, Offenbach, Bernhardt, a także malarze tacy jak Manet, Courbet, Delacroix i wielu innych. Zawdzięczamy mu również pierwszą na świecie fotografię z lotu ptaka, a dokładnie fotografię wykonaną w czasie lotu balonem.

I ty możesz się sfotografować!
Fotografia stała się bardzo popularnym medium. Fotografowano nawet ulubione psy. Największą popularnością wśród wyższych warstw społecznych cieszyły się fotografie ręcznie barwione. W czasach wiktoriańskich kobiety nosiły złotą biżuterię we włosach, zawierającą portret ukochanej osoby. Pod koniec dziewiętnastego wieku upowszechniły się tak zwane fotografie post mortem. Nie wszystkich rzecz jasna było stać na fotografie, a niektórzy po prosty nie zdążyli się sfotografować. Fotografia zwana portretem pamięci lub memento mori, ukazywała niedawno zmarłego. Przeważnie fotografowane były w ten sposób niemowlęta lub starsze dzieci upozowane na śpiące. Z dzisiejszej perspektywy pomysł wydaje się dość koszmarny – jedno ze zdjęć przedstawia mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę; w pozycji stojącej podtrzymuje ją specjalna metalowa rama. Jej oczy są szeroko otwarte. A dłonie ma złożone na fotelach siedzących tuż przy niej rodziców.
Również sama oprawa fotografii zasługują na uwagę – początkowo proste passepartout zastąpiono welurem, bądź pozłacanymi (lub miedzianymi) zdobionymi ramami. Nierzadko przybierały również formę książeczek, składających się z wielu warstw (miedziana rama, szybka, miedziane passepartout, dagerotyp, welurowa okładzina na tekturze, zamykana okładka).
Od czasów Daguerre'a sporo wody w rzece upłynęło. Aparaty stały się prostsze w obsłudze, fotografie zmieniły formę z papierowej na cyfrową. Jednak jest coś sentymentalnego w ludzkiej naturze, skoro nadal pasjonuje nas sepiowy kartonik, miedziana płytka.

Nim zapadnie noc - Michael Cunningham

„Nim zapadnie noc” Michaela Cunninghama, jest powieścią na wskroś nowojorską. Rebecca i Peter, niemłode małżeństwo, oboje po czterdziestce. Jak na zamożnych (i modnych) nowojorczyków przystało mieszkają w lofcie; Peter prowadzi drugorzędną galerię, Rebecca jest redaktorką w magazynie poświęconym sztuce. Przyjęcia w niezmiennym gronie, dyskusje przy kieliszku wina, potem rutynowy seks, co niedziela telefon do dorosłej córki... Jednym słowem stagnacja.
Ale jak w „Wujaszku Wani” stagnacja crescendo zmienia się w dramat; i jak u Czechowa głównym powodem jest wizyta. U Harrisów zatrzymuje się Ethan, młodszy brat Rebecki. Myłek, jak oboje nazywają Ethana, narkoman, buntownik bez powodu, przypomina do złudzenia Peterowi starszego ubóstwianego starszego brata, który zmarł prawdopodobnie na AIDS. Mężczyzna jest pod erotycznym urokiem młodzieńca, co prowadzi do tragicznego finału.
Powieść czyta się bardzo dobrze. Wciąga, ale nie od razu; najpierw trzeba zaakceptować konwencję strumienia świadomości, do której nawiązuje styl. Peter, jak na nowojorskiego intelektualistę przystało (właściwie, mogę powiedzieć, że raczej wypada mu być intelektualistą) filtruje fakty przez pryzmat kiedyś tam przeczytanego Fitzgeralda (myli i dopowiada sobie wydarzenia), Manna (którego raczej oglądał, ponieważ nawiązuje do „Śmierci w Wenecji”, który to film jest ekranizacją „Tonio Krogera”); dzięki takim „cudom niepamięci” Peter jest człowiekiem z krwi i kości, dobrze napisanym, nieomalże żyjącym. Fabuła jest prosta, ale uważam to za wielką zaletę książki. Końcówka na swój sposób zaskakuję, bo o ile mogę trochę zaspoilerować - grom uderza z innej strony, niż było go słychać.
„Nim zapadnie noc”, to książka dla ludzi dojrzałych, lubiących czytać, szczególnie Woolf, spod której wpływu Cunningham nie może się - tak sądzę - uwolnić. Może się okazać trudna w odbiorze, ale tym bardziej jest godna polecenia.
Z ciekawostek chciałabym dodać, że jako Myłka wyobrażałam sobie Hugh Dancy'ego, może o dekadę młodszego (któż z czytelników nie „obsadza” książki aktorami?), jakież było moje zdziwienie, kiedy na stronie z podziękowaniami zobaczyłam widniejące nazwisko aktora (wraz z małżonką, Claire Danes). Może przez chwilę trafiłam do umysłu autora nieco głębiej?
Polecam!

Pokój z Widokiem - Edward Morgan Forster

Wydana w 1908 roku ciepła i pełna humoru opowieść o miłości dwojga młodych ludzi, zarazem ironiczne spojrzenie na rodzący się ruch turystyczny, który nastał na początku ubiegłego wieku. Modne wówczas stało się zwiedzanie kontynentu - koniecznie z przewodnikiem Baedekera w ręku - (Anglicy i Amerykanie zwiedzali pozostałości świata antycznego, Niemcy jeździli do wód, a Polacy mieli swoje nowo odkryte Zakopane) oraz wycieczki rowerowe. O turystach pisywał między innymi Henry James, jednak w żadnym z jego opowiadań nie ma tyle humoru i żywiołowości. W tym czasie również Jerome pisze swoich przezabawnych Trzech panów.
Fabuła przedstawia się następująco: początek XX wieku, Lucy Honeychurch wraz z ciotką podróżują po Florencji. Jak większość turystów tamtego okresu, zatrzymują się w pensjonacie, gdzie zawiązują znajomość z nieco ekscentrycznymi panami Emerson, ojcem i synem. Na skutek pewnego wypadku (sic!) Lucy i Georg Emerson zakochują się w sobie bez pamięci. Ale Lucy ma narzeczonego. Chociaż „dla czytelnika jest dość oczywiste, że Lucy kocha młodego Emersona”, sama przed sobą nie umie tego przyznać, z czego wynikną same kłopoty.
Lucy ma jednak aspiracje działać przeciw konwenansom i oczekiwaniom wobec kobiet epoki edwardiańskiej. Co prawda miały one większe prawa (choć Forster podkpiwa z sufrażystek) niż kobiety wiktoriańskie, to do wyboru miały małżeństwo i podporządkowanie mężowi (choć już mogło się mówić o małżeństwach z miłości), bądź zdziwaczenie w staropanieństwie.
Druga część opowieść przenosi nas do rodzinnej miejscowości panny Honeychurch. Towarzystwo pozostaje to samo, ale sceneria zmienia się na sielską an(g)ielską wieś z jej małymi przytulnymi cottages i popołudniowymi herbatkami. Tu ujawnia się kontrast między bezpretensjonalnym ale skrytym romantykiem, George'em oraz „oficjalnym” narzeczonym Lucy - Cecilem, pozerem, malkontentem i snobem.
Subtelny angielski humor ocierający się gdzieniegdzie lekko o farsę, sensu stricte farsą nie będąc, klimatem przypomina shakespeare'owskie Wiele hałasu o nic.
Trudno uwierzyć, że książka ma ponad sto temu. Napisana jest specyficznym językiem wczesnego modernizmu (Virginia Woolf przyjaźniła się z autorem zachęcając go do pisania), przez co nie każdy może przez nią przebrnąć. Ale jeśli tylko skusicie się podążać tropem romantycznej miłości i wartkich dialogów, na pewno będziecie zadowoleni z lektury (szczególnie emocjonujący jest rozdział XV Dramat domowy - gryzłam kołdrę z nerwów!)
Na pewno sięgnę po Domostwo Pani Wilcox (Howards End) i inne książki tego autora. Mam ochotę również odświeżyć sobie filmy Jamesa Ivory'ego na podstawie prozy Forstera.
Polecam!


Kafka w Rey Banach, czyli Haruki Murakami, mój ulubiony postmodernista...

W roku 1933 Breton i Eluard w piśmie surrealistów Minotaur opublikowali ankietę składającą się z zaledwie dwu pytań.

1. Jakie było spotkanie kapitalne w pani/pana życiu?
2. Do jakiego stopnia spotkanie to wywarło lub wywiera na pani/panu jeszcze wrażenie czegoś przypadkowego, czegoś koniecznego? 


Każdy z bohaterów prozy Murakamiego mógłby wziąć udział w takiej ankiecie, udzielając szalenie intrygujących odpowiedzi. Moją pierwszą książką M. była sztandarowa dla tego autora Kronika ptaka nakręcacza. Bohater, zwykły zjadacz chleba, żyjący sobie anonimowo gdzieś w jednej z wielkich japońskich aglomeracji, traci kota. Z kotami już tak jest, że chodzą własnymi ścieżkami. Ale potem odchodzi żona. Nie, nie odchodzi; ona jest stracona... Przez pierwsze sto stron powieść nabiera rozpędu jak śnieżna kula, biorąc rozpęd, by ostatecznie rzucić się na czytelnika i wciągnąć go w ten ni to realny, ni to surrealistyczny świat. 

Bohater większości powieści Murakamiego to everymen, poukładany, umiejący (i lubiący) sprzątać i gotować, ubrany niezbyt przesadnie, ale markowo, przeważnie bez pracy, albo pracujący w wolnym zawodzie. To samo tyczy się kobiet. Ciężko lubić czy nie lubić jego postaci; raczej można się z nimi utożsamiać (są bardzo ludzkie, dobrze nakreślone). Zawsze obecna jest muzyka klasyczna, i to w wysmakowanej formie. Nastolatki w jego książkach mają własne zdanie i dziwnym zrządzeniem nie chodzą do szkoły. Koty gadają (Kafka nad morzem), hotele znikają, pojawiają się podejrzani profesorowie (Koniec świata i Hard Boiled Wonderland), lub dodatkowy księżyc (1Q84), a punktem wyjścia jest egzystencjalna pustka. Mówię egzystencjalna, bo mam na myśli raczej nagły brak, taki jak zniknięcie kota, żony, dziewczyny (Tańcz, tańcz, tańcz)

A całość polana jest turpistycznym sosem rodem z Topora - makabryczny opis obdzierania ze skóry żołnierza w czasie II wojny światowej, zjadanie kocich serc, by posiąść ich duszę i zrobić z nich flet, etc.

W jednym z wywiadów Murakami tak mówi o swoim pisarstwie:
Mówię o sobie, bo siebie znam. Wiem tylko, że w kolejnych książkach zanurzałem się coraz bardziej we własną psychikę. Aby poznać się lepiej, schodzę coraz niżej i niżej na dno studni. W sensie przenośnym, oczywiście. Lubię też obalać mury, pokonywać je. Zajrzeć na drugą stronę i trochę powęszyć. A potem wracam. Na tym polega pisanie powieści. Poszukiwanie ciemnych stron własnego ja, rzeczy, których o sobie nie wiemy. Jeśli ktoś potrafi przekraczać te granice, może wzbudzić zainteresowanie mieszkańców Afryki albo Azji. Ale to wymaga odwagi i pokonania muru, granicy, wobec której czujesz się samotny i bezbronny. Gdy już znajdziesz się po drugiej stronie, możesz być innym człowiekiem. Bardziej wolnym. Staram się, by w moich powieściach nie zabrakło takich doświadczeń. 

Być może stąd w każdej powieści autor zdrowo popuszcza wodze fantazji aż do granicy snu, nie popadając przy tym w śmieszność.




Thomas Hardy - Z dala od zgiełku tłumu

 
1874 roku w Wielkiej Brytanii zaczęła ukazywać się w odcinkach powieść Z dala od zgiełku tłumu Thomasa Hardy'ego. W Polsce doczekaliśmy się jej po nieomalże stu latach w 1957 w tłumaczeniu Róży Czekańskiej-Heymanowej. Jak dotąd jest to jedyne wydanie, bardzo trudno dostępne i wycofywane z bibliotek.*


Farmer Gabriel Oak zakochuje się w przyjezdnej młodej kobiecie, Betsabie Everdene. Ona jednak odrzuca oświadczyny Gabriela i znika z jego życia. Na Oaka spada nagły cios - za sprawą psa o nieutemperowanym charakterze ginie całe stado owiec. Farmer musi się najmować jako parobek, by zarobić na utrzymanie. Pewnego dnia przypadkowo trafia do dużego folwarku, gdzie panią jest Betsabie. Czy wolno mu kochać ją nadal? Jak potoczą się losy ich miłości? Czy Betsaba wybierze Boldwooda, dżentelmena z sąsiedztwa, czy bon vivanta sierżanta Troya? A może żadnego (w powieściach tego autora kobiety często są niezależne i nieraz dają temu wyraz)? U Hardy'ego nic nie jest proste, a najmniej losy bohaterów. Autor - jak w prawie każdej swej powieści - kreuje świat złamanych serc i zawiedzionych nadziei. Dostajemy pięknie napisany kameralny dramat wpasowany w dziewiętnastowieczną angielską wieś; opisy samotnych wrzosowisk, humorystyczny nieraz przekrój wiejskiego społeczeństwa, strzyżenie owiec, emancypacja Betsaby (zwolniła ekonoma i sama jeździ na giełdę zbożową!) są tłem do ukazania odwiecznych rozterek serca, pomyłek brzemiennych w skutki, oraz złośliwości losu.
Jak większość klasycznej literatury, tak i Z dala... doczekało się ekranizacji. W 1967 do brytyjskich kin trafił zgrabnie zrealizowany film Schlezingera z Julie Christie w roli Betsaby i Alanem Batesem w roli Oaka.


Z dala... była drugą książką Hardy'go, po którą sięgnęłam. Pierwszą była Powrót na wrzosowisko, w której z perspektywy Diggory'ego Vane'a, czerwonego jak diabeł sprzedawcy farby, poznajemy mieszkańców Egdonu. Samotne wietrzne wrzosowiska potęgują tęsknoty bohaterów, doprowadzając do tragicznego finału. Pamiętam jak dostałam niezły ochrzan od świętej pamięci doktora W., kiedy podczytywałam Hardy'ego na ćwiczeniach z logiki - ale było warto! Proza Hardy'ego wciąga; piękny język, wspaniale konstruowane zdania oraz fascynująca fabuła to atuty nie do odrzucenia.
Na swoim koncie mam również Burmistrza Casterbridge, Pierwszą hrabinę Wessex (w tomie jest również opowiadanie W pewnym miasteczku, które od Hrabiny jest o niebo lepsze), Pod drzewem, pod zielonym, a także wybór wierszy. Naturalnie sięgnęłam również po smutną, bezbronną Tessę d'Urberville, oraz po Judę nieznanego. Nie dziwię się krytykom, kiedy blisko wiek temu opisywali Judę słowami kontrowersyjny, szokujący; jest to najtragiczniejsza z powieści Hardy'ego. Bohater na początku przepełniony odwagą, dobrymi chęciami i nadzieją, na kolejnych kartach książki musi się zmagać z przeciwnościami losu, przepisami, ostracyzmem, a także z osobistą tragedią (po latach od przeczytania dalej jestem w szoku - celowo nie zdradzam szczegółów).
Hardy zaczął karierę prozatorską (abstrahuję w tej chwili od poezji, którą sam określał jako właściwą dziedzinę swojej twórczości* od sielanek, wśród których można by wymienić choćby Pod drzewem, pod zielonym, by coraz bardziej odchodzić od tej formy w stronę naturalizmu. 

* w chwili pisania postu
** Zygmunt Kubiak we wstępie do Wyboru Wierszy, PIW, Warszawa 1989

I że Cię nie opuszczę - Elizabeth Gilbert

"Kiedy ponownie postawiłam to pytanie, inna z moich niezamężnych przyjaciółek odpowiedziała: Dla mnie chęć wyjścia za mąż wyraża pragnienie, by czuć się tą w y b r a n ą. Dalej pisała, że choć sama idea budowania wspólnego życia z inną osobą jest nęcąca, to tak naprawdę jej serce wypełnione jest pragnieniem przeżycia ceremonii ślubnej, publicznej uroczystości, która jednoznacznie udowodni wszystkim, szczególnie zaś mnie samej, że jestem osobą na tyle cenną, by ktoś mógł mnie sobie wybrać na zawsze."

Jedz, módl się i kochaj - notatki o książce

Jedz, módl się i kochaj okazała się fantastyczną książką - część o Włoszech (jedyny minus - tłumaczka nagminnie używała słowa Italia) przeczytałam na jedno (nocne) posiedzenie (czytałam do 2;30), tak samo Indie pochłonęłam na raz. Na filmie Rzym i Bali podobały mi się najbardziej i kiedy miałam przeczytać o tym jak wylądowała w aśramie, to tylko westchnęłam, ale ten rozdział jest mądry i piękny, a film jest jedynie dowodem na to, że nie wszystkie książki powinny być ekranizowane. Wczoraj w nocy zaczęłam Indonezję, ale tak mi się błogo czytało i... obudziłam się koło pierwszej. Prawdę mówiąc obawiałam się kalki z Pod słońcem Toskanii i tym podobnych książek o rozwódkach podejmujących wyzwanie, jak dom na krańcu świata, etc. Na prawdę polecam tę książkę - przynajmniej jako doskonała letnia lektura.

- Jak się nazywasz?

- Aleksy Zorba. Nazywają mnie też "Piekarska Szufla", bo jestem długi i chudy i mam czaszkę spłaszczoną jak placek. Nazywają mnie jeszcze "Passa Tempo", ponieważ swego czasu sprzedawałem palone ziarna dyni. Mówią też o mnie "Zaraza", gdyż podobno, jak się tylko gdzieś pojawię i zacznę swoje sztuczki, wszystko schodzi na psy. Mam jeszcze inne przydomki, ale o tym kiedy indziej...*


[Nikos Kazantzakis - Grek Zorba]

Nieoczekiwane propozycje wyjazdu są jak lekcje tańca udzielane przez Boga*


Pszczyna. Drugi raz wysłano mnie tam służbowo, więc postanowiłam pozwiedzać miasto i delektować się podróżą.
Śródmieście to szereg jednopiętrowych kamieniczek usianych wzdłuż ocienionych niewysokimi klonikami równych chodników. Pod względem zaniedbania - odpadające tu i ówdzie tynki - przypomina Bytom, choć jest jakby przytulniejsze i spokojniejsze. Część zewnętrzną, niby opasający centrum kołnierz, wyznaczają neogotyckie i klasycystyczne monumentalne wille oraz kamienice z wykuszami zabudowanymi spatynowanymi szybkami "ogrodów zimowych".
Kloszard dwie ławki dalej palił skręconego przez siebie papierosa. Otworzył sfatygowaną książkę i założył nogę na nogę. Kultura. Po jakimś czasie dosiadł się znajomy; od razy z gęby jak z kloaki zaczęły sączyć się wulgaryzmy. Psyknęło otwierane w puszce piwo.
Dopiłam kawę i chyba jestem dalej głodna. od rana głowa mnie ćmi (spałam jak kamień, bo wczoraj zrobiłam zbyt długą trasę rowerową). Mam w torbie tylko jabłko, które zaczęło się marszczyć.
Jabłko jadłam siedząc na ocienionej ławce na skwerze-rondzie, w którego centrum znajduje się niesłychanie brzydki pomnik, upamiętniający II wojnę światową.
Zauważyłam, że bardzo dużo tu rowerzystów. Moda? Wygoda? Niesprawna komunikacja miejska, lub miasto pozbawione górek-dołków.
Dworzec lata świetności ma oczywiście za sobą. Cegły malowane są do wysokości około 3 metrów na kolor, który chyba można zakwalifikować jako pudrowy brąz. Powyżej cegły maja kolor żółty. Starty napis Dworzec kolejowy oraz zatarty herb miasta.
Na peronie I nie ma ławek. Na peron II prowadzi kładka nadzimna. W środku dworzec jest zaniedbany, a czynna jest tylko niewielka poczekalnia. Dwie standardowe ławki, zapach ubikacji jak z pociągu, kilka plakatów zachwalących spółki kolejowe, duży rozkład jazy.
Jeszcze tak wracając do kamienic i will - czy zamieszkujący je ludzie (zauważyłam, że przeważnie ubodzy) dostrzegają piękno detali? Czy rzeźbione gzymsy spowszedniały im, a zabytkowe witraże są tylko niepotrzebnym elementem?
z głową obracającą się prawo-lewo przeszłam trzy ulice, kroczek po kroczku (w niewygodnych butach), trzymając oburącz gorącą jak piekło kawę (kawę mocną, gorzką i czarną jak nieszczęśliwa miłość) w plastikowym kubku. Zdaje się, że przechodnie uznawali to za dość ekscentryczne, ale szukałam spokojnej ławeczki w cieniu, a przy okazji zwiedzałam miasto.
Tym razem nie byłam na rynku. Kupienie taniej kawy, którą zaserwowanoby mi w trymiga w Pszczynie graniczy z cudem! W zeszłym roku na obiad czekaliśmy półtorej godziny. Powód opóźnienia miał brzmieć w zamyśle bardzo logicznie - nie jesteśmy restauracją, a pubem - ale nie brzmiał logicznie. Do Pszczyny będziemy brali jedzenie z domu.
Kobieta w przedziale ma tak samo jak ja, stopy całe w plastrach. Obie zdjęłyśmy buty moszcząc wygodnie (w miarę możliwości) bose stopy na przeciwległych siedzeniach.
Zaczynam marzyć o zimnym kompresie na głowę i obiedzie.
Po drodze mijam prawie same lasy oraz małe gospodarstwa; ktoś hoduje pszczoły, dzieci bawią się w ogrodzie, może szczęście mi dopisze i zobaczę bażanta albo sarnę?
Pociąg turkocze metalicznie. Jakby miał się zaraz rozpaść.
Słońce zajrzało mi w oczy, co zmusiło mnie, żebym się przesiadła. Kiedy się podniosłam zobaczyłam kolejną kobietę z plastrami na nogach opartych na ławce.

W domu - udar cieplny, zimne okłady, coś na zbicie temperatury, trochę snu i wróciłam do żywych.






*Kocia Kołyska Kurt Vonnegut jr